– Marzy mi się, żeby terapia, nad którą pracuję na uczelni i którą rozwijam w ramach spółki, w przyszłości pomogła ludziom, żeby doczekała się badań klinicznych i zastosowania w leczeniu nowotworów – mówi prof. Magdalena Król ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Jej droga od pomagania psom w gabinecie weterynaryjnym do prestiżowego europejskiego grantu badawczego ERC i innowacyjnego start-upu Cellis wiedzie przez makrofagi. Co to takiego?
Karolina Duszczyk: Jako lekarz weterynarii pomagała pani zwierzętom chorym na nowotwory, a obecnie daje pani nadzieję ludziom. Na czym polega metoda, która pozwala dotrzeć z lekami do najbardziej ukrytych przed medycyną zakamarków raka?
Metoda wykorzystuje makrofagi. Są to komórki układu odpornościowego, które szukają w organizmie problemu i kiedy go znajdą, to podążają tam, żeby go rozwiązać. Robią to zazwyczaj zjadając wszystko, co niepotrzebne: bakterie, odpady, resztki komórkowe… Makrofagi w potocznym rozumieniu są kojarzone jako podstawowy element naszej odporności nieswoistej, bo, mówiąc kolokwialnie „jedzą wszystko, co zidentyfikują jako obce”. Dodatkowo prezentują antygen, czyli pokazują limfocytom, kto jest obcy i na kogo trzeba szykować przeciwciała. Od wielu lat badałam wpływ makrofagów na rozwój guzów nowotworowych – początkowo na modelu psim i mysim. Potem postanowiłam wykorzystać zdobytą wiedzę i zaprząc makrofagi do transportu leków do komórek nowotworowych u ludzi. Po pierwsze, makrofagi są w naturalny sposób zwabiane na teren guza (guz to miejsce ciągłego stanu zapalnego), a standardowe leki nie wykazują żadnej specyficzności w docieraniu do nowotworów. Po drugie, makrofag ma taką właściwość, że wędruje wgłąb niedostępnych rejonów guza nowotworowego. Niedostępnych, bo znajdujących się z dala od naczyń krwionośnych („wędruje” tam w fizjologiczny sposób), tam, gdzie nie dociera żadna terapia, ponieważ leki są dostarczane na teren guza przez naczynia krwionośne. Makrofagi potrafią wychodzić z tych naczyń i aktywnie przenikać do wnętrza guza. Pomyślałam, że można je wykorzystać jako konia trojańskiego, który będzie mógł dostarczyć leki właśnie w te niedostępne rejony guza. Tylko jak zapakować w żywą komórkę lek, który zabija żywe komórki? Pomyśleliśmy o pewnych klatkach białkowych, w których można zamknąć lek, a klatkę „zapakować” do makrofaga – on z kolei mógłby przemycić tę „przesyłkę” na teren guza i zlikwidować nowotwór. Makrofagi w naturalnych warunkach posiadają „klatki białkowe”, których używamy do przenoszenia leków. Te „biologiczne klatki” są produkowane na własne potrzeby przez komórkę, a nie pobierane przez makrofagi z zewnątrz. Obecnie badamy ten mechanizm. Naszym odkryciem jest jednak to, że makrofagi przekazują klatki białkowe bezpośrednio komórkom nowotworowym. Nikt przed nami tego nie zaobserwował i nie opisał.
Nikt wcześniej w ogóle nie opisał takiego fenomenu?
Nie. Jest to nasze odkrycie, odkryliśmy nowe zjawisko przekazywania klatki białkowej – przez makrofagi do nowotworu. Teraz badamy między innymi, jaka jest naturalna funkcja tego transportu i co dzieje się z tymi „klatkami” potem w komórkach nowotworowych. Czy przyłączając się do komórek nowotworowych mają za zadanie im pomóc, czy je zabić? Staramy się nasze odkrycie wykorzystać w terapii, żeby stworzyć takiego „konia trojańskiego”. Pracuje nad tym także dr Tomasz Rygiel (również beneficjent Fundacji na rzecz Nauki Polskiej prowadzący projekt Team-Tech) na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym oraz prof. Alberto Boffi z Uniwersytetu „La Sapienza” w Rzymie. Mamy zgłoszenia patentowe obejmujące szczegółowe części procesu, całą konstrukcję konia trojańskiego i jego zastosowanie. Właścicielem patentu jest spółka Cellis – nasz start-up biotechnologiczny, której jestem współwłaścicielem i członkiem zarządu. W ramach firmy zajmuję się komercjalizacją naszej metody.
Jak przebiegała droga z gabinetu weterynaryjnego do prestiżowego grantu badawczego Europejskiej Rady Badań i do własnej firmy biotechnologicznej?
Po studiach pracowałam jako lekarz weterynarii. Ta bardzo wymagająca praca łączyła się z trudnym okresem doktoratu. W ramach pracy doktorskiej badałam nowotwory gruczołu sutkowego u psów (mówiąc dokładniej, u suk). Jest to palący problem w weterynarii, nowotwór sutka zdarza się u suczek trzy razy częściej niż u samic innego gatunku. Wynika to głównie ze specyfiki gospodarki hormonalnej u suk, ale też nie zapominajmy, że mają 4-5 razy więcej gruczołów niż kobiety… Nie był to więc żaden model badawczy, ale realny problem, który chciałam rozwiązać. Zazwyczaj w takich przypadkach usuwa się albo zaatakowany nowotworem gruczoł, albo parę gruczołów, albo całą „listwę” – czyli wszystkie po jednej stronie ciała. Mój projekt miał na celu poszukiwanie we krwi markerów, które pomogłyby w ocenie prawdopodobieństwa czy u zwierzęcia wystąpi wznowa choroby i czy organizm właściwie odpowiada na leczenie.
Był to bardzo ciężki okres. Nie dość, że pracowałam w lecznicy i na uczelni, to jeszcze, aby się utrzymać, musiałam dorabiać, tłumacząc podręczniki weterynaryjne z języka angielskiego na polski. W pewnym momencie musiałam się jednak już na coś zdecydować i uznałam, że nauka to jest właśnie to, co chcę w życiu robić. Poświęciłam się badaniom naukowym. Mogłam skoncentrować się na pracy naukowej między innymi dlatego, że dwukrotnie otrzymałam stypendium START Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Fundacja pomogła mi także, kiedy byłam w ciąży i otrzymałam fundusze POMOST na sfinansowanie mojego zastępstwa do pracy w laboratorium (gdzie wielokrotnie mamy do czynienia z substancjami, z którymi nie wolno mieć kontaktu w czasie ciąży) – dzięki temu moje badania mogły toczyć się dalej. Fundacja sfinansowała mi także wyjazd do USA do profesora Jeffa Pollarda do Nowego Jorku, którego poznałam wcześniej podczas mojego pobytu w Amsterdamie. Jest to światowy „guru” od makrofagów, wspólnie badaliśmy rolę komórek układu odpornościowego w rozwoju guzów nowotworowych. Jeff miał bardzo duży wpływ na moją przyszłość naukową, bowiem po powrocie do Polski zmieniłam kierunek swoich badań, zajęłam się badaniem mikrośrodowiska nowotworów. Aby podtrzymać współpracę z Jeffem, otrzymałam z Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej pieniądze z programu MENTORING, dzięki czemu mogłam wyjeżdżać na konsultacje naukowe, a Jeff został moim Mentorem. Stopniowo też odeszłam od badań ukierunkowanych na pomaganie psom, ponieważ uznałam, że problemy nowotworów u ludzi są mimo wszystko nadrzędnej wagi.
Co jest dla pani sukcesem naukowym?
Jestem szczęściarą – przychodzę do pracy, w której robię to, co kocham i jeszcze mi za to płacą. Właściwie jest ona moim hobby, bo bardzo mnie interesuje i sprawia mi ogromną frajdę. Na pewno największym moim sukcesem do tej pory było odkrycie, które nazwaliśmy TRAIN, czyli zjawisko przekazywania klatki białkowej przez makrofagi do komórek nowotworowych. Udało nam się razem z kolegami z zespołu badawczego odkryć coś, czego nigdy nikt wcześniej nie zaobserwował. A nie jest to wcale takie łatwe w dzisiejszych czasach. Moim dużym sukcesem jest również firma Cellis, choć mimo że ja i moi współpracownicy gorąco w ten projekt wierzymy, to oczywiście trzeba mieć świadomość, że start-up biotechnologiczny to firma wysokiego ryzyka. Jednak w warunkach polskich już samo założenie tego start-upu będę zawsze zaliczać do udanych przedsięwzięć. Kilka lat temu, kiedy zaczynałam o tym myśleć, nie miałam żadnej wiedzy na temat ochrony własności intelektualnej. Pojechałam z prezentacją do Włoch na Uniwersytet La Sapienza, gdzie powiedziano mi, że powinnam pomyśleć o IP. A ja na uboczu sprawdzałam znaczenie tego skrótu w internecie, bo nie miałam zielonego pojęcia, że chodzi o intellectual property. Nie wiedziałam nic o komercjalizacji – dla mnie celem badań była publikacja. Uczyłam się wszystkiego krok po kroku. Byłam jednym z pierwszych i nielicznych naukowców, którzy skorzystali z „uwłaszczenia” na uczelni. Dlatego też kiedy w 2016 r. założyliśmy start-up, dla mnie zaczęła się niesamowita przygoda. Musiałam nauczyć się czytać umowy inwestycyjne, opracowywać zgłoszenia patentowe, tak aby nie dało się ich obejść, nauczyć się, jakie są drogi komercjalizacji takich projektów i słowem – wejść w świat biznesu. Bardzo żałuję, że na uczelni nie dostajemy takiej wiedzy. Uważam, że już na studiach absolutnie obowiązkowym przedmiotem powinna być ochrona własności intelektualnej i komercjalizacja wyników badań naukowych. Staram się to zmienić, przekazuję wiedzę, której się nauczyłam moim studentom. Prowadzimy badania podstawowe tego mechanizmu, a w ramach start-upu badania nakierowane na rozwijanie terapii. To jest ten sam projekt ale bardzo szeroki.
A grant ERC? Niewielu uczonym udało się sprostać wymaganiom międzynarodowego jury. Pani projekt uznano za jeden z 10 najciekawszych w ostatnich 10 latach…
To było niesamowite. Każdy grand ERC musi spełniać warunek „high risk, high gain”, czyli „wysokie ryzyko niepowodzenia, ale jeśli się uda, to rzeczywiście to osiągnięcie będzie bardzo ważne”. A mój projekt został określony „high risk, extremely high gain”. Ośmiu recenzentów uwierzyło w ten projekt, recenzja wypełniona były pochwałami – to wspaniałe uczucie, zwłaszcza, że nawet w zachodniej Europie uważają, że mieć grant ERC na swoim koncie to nie byle co. Ja raczej nisko oceniałam swoje szanse, bo mam dużo dystansu do siebie, ale wychodzę z założenia, że jeśli nie spróbuję, to na pewno go nie dostanę…
O czym Pani marzy jako badaczka?
Marzy mi się, żeby terapia, nad którą pracuję na uczelni i którą rozwijam w ramach spółki, rzeczywiście mogła być stosowana, żeby doczekała się badań klinicznych i zastosowania w leczeniu guzów litych, aby pomogła ludziom. Ale też poza efektem czysto medycznym to chciałabym, aby polski start-up odniósł sukces, by dać przykład następnym badaczom, że „jednak można” i warto próbować.
A co z psami?
Ostatnio wróciłam do mojego dawnego hobby, głównie za sprawą córki. Kiedyś hodowałam duże psy – bouvier des Flandres i prezentowałam je na wystawach. Teraz mamy roczną suczkę rasy Cavalier King Charles Spaniel, która również zaczęła jeździć na wystawy i to z dużymi sukcesami. W Nadarzynie na swojej pierwszej wystawie zdobyła złoty medal, wygrywając z trzydziestoma pięcioma innymi Cavalierami. Mamy profesjonalnych handlerów, którzy wystawiają naszą sunię, a córka uczy się profesjonalnego przygotowania aby w przyszłości mogła to robić sama – pies musi nie tylko odpowiednio wyglądać, ale również ładnie się prezentować, ładnie biegać. Praca, jaką w to wkładamy, jest także inwestycją w relacje rodzinne. Nic bowiem tak nie łączy, jak wspólna pasja.
Z prof. Magdaleną Król rozmawiała Karolina Duszczyk
Na zdjęciu tytułowym: prof. Magdalena Król, stypendystka START z 2011 r., fizjolog. Fot. archiwum SGGW
#JestemStartowcem
DOŁĄCZ DO NASZEJ AKCJI!
Wesprzyj laureatów programu START i pomóż nam sfinansować ich stypendia tutaj